Odpoczynek

"Żydowski ogród, Ogród Krasińskich, zrósł się z Nalewkami. Nabrał tej samej barwy, jaką miały żydowskie ulice: był zakurzony i zaniedbany, jakby bezpański i pominięty przez jakikolwiek dozór. Trawa rosła tam dziko i więdła szybko. Nie wiadomo było, czy stał się żydowski dlatego, że tak wyglądał, czy wyglądał tak dlatego, ponieważ był żydowski.
Tylko w jednej części ogrodu, tam gdzie stał pałac Krasińskich, w którym miał swoją siedzibę Najwyższy Sąd Apelacyjny, było inaczej.
Tam unosił się blask dbałości: klomby grały barwami i bariera kuta w żelazie surowo strzegła tego wyodrębnionego obszaru.
 Z gęstego węzła żydowskich ulic, z Nalewek, Dzikiej i Franciszkańskiej, z wszystkich szarych, zakurzonych okolicznych żydowskich zaułków, przybywano tutaj w dniach lata, by zaczerpnąć powietrza. Już od samego rana ławki były zajęte przez stałych bywalców. Pierwsi przychodzili bezrobotni, źle wyspani młodzi mężczyźni i kobiety, pożółkli, z niespokojnymi oczami; młodzi zarośnięci chłopcy w popękanych butach, dziewczyny w dziurawych pończochach opadali na ławki i opuszczali głowy. Wyglądali, jak by ich zarżnięto.
 

Dopóki słońce jeszcze grzało, dopóty rzucano się w bezsensowną drzemkę zagubienia. Świat był obcy, zły i okrutny i drzemka na mokrej ławce była dobrym środkiem dla zaspokojenia głodu. Później w ciągu dnia wytwarzało się między bywalcami zajmującymi stale te same ławki rodzinne sąsiedztwo. Rozmowy rozpoczynano na temat emigracji, wyjazdów w dalekie kraje, które na nich czekały, gdyż oni są tam potrzebni, tam przygotowano już dla nich dostatnie i pewne życie. Zawiązywała się fantastyczna gra: odległe części świata i kontynentów pomieszały się. Argentyna i Kanada, Nowy Jork i Australia stały się bliskie, wszędzie „leżał pieniądz na ulicy”. Rozprawiano o bogatych krewnych, żyjących gdzieś daleko, którzy pomogą. Letni dzień mijał powoli, było dużo czasu i na razie zawierano spółki na rachunek bogatych wujów za granicą. Ci wszyscy bogaci wujkowie po drugiej stronie morza „nie mieli ani dziecka, ani owieczki” i wszystko, co posiadali, wszystkie ich „miliony i miliardy” miały przypaść w udziale tym bladym, wygłodzonym, siedzącym w „żydowskim” Ogrodzie Krasińskich. "
Żeby się tylko do nich dostać… Zawierano również małżeństwa na wyjazd: ona dawała wujka milionera na Brooklynie, a on starą ciotkę w Buenos Aires, która „sama nie wie, ile posiada”… Wszystkie te małżeństwa zawierano na wyjazd.
Nad biedną żydowską ulicą wisiało ciężkie powietrze, naładowane elektrycznością, jak przed burzą. Była ona ciasna, jak by odcięta od dumnych polskich arterii, które się wdzięczyły do świata błyskiem bogactwa i dobrobytu.
Słońce grzało, a dzień był wielki i pusty, tu zaś na ławkach spierano się i sprzeczano o to, który kraj jest lepszy. Ciskano nazwami lądów i miast. Wyciągano z kieszeni stare, pożółkłe strzępki gazet, w których kiedyś coś napisano o krajach przyjmujących emigrantów.
Palestyna miała oddzielną ławkę. Na tej ławce jaśniały młodzieńcze oczy, trwające w innym transie; oczy przybyłe z małych polskich miasteczek. Chłopcy i dziewczyny odziani w skórzane kurtki, na poły żołnierze, na poły wędrowcy, opuszczali mizerne żydowskie gniazda, wypychani z ciasnych domostw.
Na tej ławce nie szukano „bogatych wujków”. Tu szukano bohaterskich czynów, ciężkiej pracy. Jakiś blady młodzian przyplątał się do tej grupy młodych chaluców; jego wargi były zeschnięte, a z oczy biła głodowa gorączka. Przysłuchiwał się gorącym, żywym dysputom i wtrącił swój nikły, wygłodzony głos:  
– Tam, tam w Palestynie niczego już nie trzeba… Gdybym się tylko mógł tam dostać… Gdybym się tam dostał, stałbym się od razu człowiekiem…
– A jaki jest wasz zawód? – zapytali z zaciekawieniem młodzi.
– Po co mnie potrzebny zawód? Jeśli tam dojadę, stanę się policjantem.
– Dlaczego akurat policjantem?
– Tak sobie. A dlaczegóżby nie?
I jego głodne oczy przymknęły się z wyczerpania.
Długa aleja z rzędem ławek też miała swoich stałych bywalców. Tutaj spontanicznie powstał żydowski dom starców. 


Tą aleją owładnęli starzy mieszkańcy warszawskiej żydowskiej ulicy. Z każdym dniem przybywali nowi, spośród starych, zamożnych kiedyś… Mieli o czym opowiadać: o minionym, długim życiu, o mądrych pomysłach, o kupieckich sposobach, o dawnych wielkich fortunach, które zostały na Nalewkach i Franciszkańskiej, o minionej kupieckiej uczciwości i dumie.
Siwe brody nachylały się i nasłuchiwały. Stare, obolałe oczy łzawiły. Zbierali się tutaj dawni koledzy z wielkich żydowskich placów handlowych, którzy razem budowali całe ciągi domów.
Starzy bogacze mieli swoją oddzielną ławkę. Tu rozprawiano o dzieciach, o takich, które były dobre dla starych rodziców, oraz o niewdzięcznych synach i córkach, którzy nie pamiętali… Opowiadano o jednym takim, który dorobił się wielkiej fortuny i wszystko oddał dzieciom, a obecnie na starość dzieci go wypędziły. Rozprawiano o krzywdach „dzisiejszego świata” i wąskie, zdziecinniałe ramiona starców drżały z przerażenia
Przybywali nowi, cisi, biedacy, którzy nigdy nie odgrywali żadnej roli i pocieszali się spoglądając na tych, którzy kiedyś byli wielkimi bogaczami o sławnych nazwiskach w dawnej żydowskiej Warszawie.





Fragment opowiadania "Żydowski ogród"  z  książki  Efraima Kaganowskiego "Warszawskie opowiadania"




Powrót                                                       Strona główna